Zasępił się. Sądząc po domu i samochodzie, nie brakowało jej pieniędzy. Bogaci nie potrzebują biednych - chyba że znajdują w nich służących albo chcą ich wykorzystać. Lily nie traktowała go jednak jak popychadła, nie czuł się też wykorzystywany przez nią w żaden sposób. Odnosiła się do niego z szacunkiem, jak do równego sobie. Za wszystkie prace, które mu zlecała, płaciła przyzwoicie.
Poza tym pozostawiała mu całkowitą swobodę, nie zadawała żadnych pytań na temat przeszłości, nie narzucała się z męczącą, fałszywą serdecznością. O co jej zatem chodziło? Spojrzał na purpurowe niebo. Wyczuwał w niej tęsknotę za kimś bliskim, ogromną potrzebę miłości i niemal dotykalną samotność. Mimo różnic, jakie ich dzieliły, zdawała się rozumieć swojego młodego lokatora. Tak, do cholery, od dawna nikt nie rozumiał go tak dobrze. Chociaż niechętnie, musiał przyznać, że naprawdę ją lubi. Zrozumienie? Sympatia? Skrzywił się na te słowa. Jest śmieszny. Zbyt ufny, naiwny. W gruncie rzeczy Lily Pierron nie różniła się od reszty znanych mu ludzi. Jak wszyscy kieruje się własnym interesem, ma jakieś ukryte motywy. Byłby głupcem, gdyby o tym zapomniał. Spojrzał na kamyk, który trzymał w dłoni, po czym odrzucił go daleko. Nie, nie może jej zaufać, tak naprawdę wcale jej nie lubi. Był zły na siebie, że przyjmował jej pomoc, gardził sobą, że tak długo mieszka w jej domu. Powinien stąd odejść. Na galerii pierwszego piętra, tuż za jego plecami, nieoczekiwanie pojawiła się Lily. Zawsze poruszała się tak cicho, że nawykł już do tego. Nigdy dotąd nie spotkał osoby tak opanowanej, tak pewnej siebie. Sprawiała wrażenie kogoś, kto doskonale wie, kim jest. Być może nie była do końca pogodzona ze sobą, ale też nie wydawała się ze sobą skłócona. Przyjmowała życie ze stoickim spokojem. Pokręcił głową. Co go obchodzi Lily i jej życie? - Ładny wieczór - zagadnęła, podchodząc bliżej. - Zawsze bardzo lubiłam tę porę dnia. Barwy i zapachy. Ciszę. Santos zacisnął dłonie. Nie miał ochoty na pogawędki. Wolałby teraz być sam. A jednak w głębi duszy chciał, żeby usiadła obok niego. Tylko po co? Nie potrzebuje przecież jej towarzystwa. Nie potrzebuje nikogo. Lily westchnęła, niezrażona jego milczeniem. - Kiedy byłam młodą dziewczyną, robiłam to samo co ty. - Co mianowicie? - zapytał ostro, rozzłoszczony, że przyłapała go na rozmyślaniach. Przysiadła na stopniu obok niego. - Lubiłam spoglądać na rzekę i rozmyślać. – Zaśmiała się cicho. - Zabawne, jak pewne rzeczy się zmieniają, a inne pozostają zawsze takie same. Nie wiedział, co ma o niej sądzić. Jakim sposobem zaledwie w ciągu trzech miesięcy zdołała poznać go tak dobrze? Czasami miał wrażenie, że Lily czyta w jego myślach jak w otwartej książce. Odwrócił się ku niej gwałtownie, gotów wszcząć awanturę. - Dlaczego jesteś dla mnie taka miła? - A nie powinnam? - Nie. - Santos zerwał się na równe nogi. - Nie masz żadnych powodów, chyba że czegoś ode mnie chcesz. Powiedz mi, Lily - zmarszczył brwi - powiedz, o co ci chodzi. Pokręciła powoli głową. - Nic od ciebie nie chcę, Todd. - Bzdura. - Przeszedł kilka kroków, zawrócił, zacisnął bezsilnie dłonie. - Jestem ci potrzebny, nie wiem tylko do czego. Podniosła się, podeszła do niego i spojrzała mu prosto w twarz. - Dlaczego więc nie wyjedziesz stąd? No właśnie. Powinien odejść. Natychmiast, bez namysłu, bez oglądania się za siebie. Przez chwilę wpatrywał się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. W głowie kłębiły mu się rozmaite myśli, targały nim sprzeczne uczucia. Do diabła, wcale nie miał ochoty odchodzić. Czuł się tutaj bezpieczny. Bezpieczny, otoczony opieką, ważny. Trochę jak... Tak, trochę jak u matki. A jakże. A za chwilę poczuje nóż w plecach. Odwrócił się ku niej i zapytał porywczo: - Dlaczego ty nie masz żadnych przyjaciół, Lily? Nikt cię nie odwiedza, nikt nie dzwoni. Jeśli już gdzieś wychodzisz, to albo do kościoła, albo po zakupy. Dlaczego? Kiedy zaplotła dłonie, Santos zauważył, że drżą nieznacznie, chociaż na jej niewzruszonej twarzy malował się absolutny spokój. - To dla ciebie takie ważne, Todd? - Dlaczego traktują cię jak trędowatą, Lily Pierron? Dlaczego na twój widok dzieci szepczą sobie coś na ucho? Dlaczego kiedy idziesz ulicą, ich matki przechodzą na drugą stronę? Dlaczego na mszy zawsze siedzisz sama? Nie odwróciła wzroku, nie próbowała się bronić. Tylko skurcz bólu przemknął przez jej twarz. - Może ty mi powiesz, dlaczego. - Dobrze. - Santos zatoczył ręką. - Według mnie tutaj był kiedyś burdel, a ty byłaś szefową tego interesu. Lily lekko drgnęła, to była cała jej reakcja. Czuł obrzydzenie do samego siebie, żałował wypowiadanych słów, ale mówił dalej, jakby na przekór sobie: - Nic dziwnego, że sąsiedzi cię nie lubią. Nie chcą mieć do czynienia z burdelmamą. Trzymasz mnie tutaj, bo nikt inny nie zgodzi się u ciebie pracować. Przez długą chwilę nic nie mówiła. Wpatrywała się w niego martwym wzrokiem, jakby przez lata nawykła do cierpienia, jakby oczekiwała słów, które właśnie padły. - To wszystko, Todd? Chciał, żeby coś powiedziała, żeby go zrugała za jego bezczelność. Może wtedy nie czułby się jak ostatni łajdak, może ustąpiłby ten bolesny ucisk w gardle. Zrobił krok w kierunku Lily. - Nie, nie wszystko. - Zadarł wojowniczo brodę. – Co z twoją córką? Wiem, że masz córkę, widziałem jej zdjęcia. Ona też ma cię za trędowatą? Tym razem cios był naprawdę bolesny, celny. - Jesteś dobrym znawcą ludzkich charakterów - powiedziała w końcu łamiącym się głosem. - Tak, Todd, jestem, jak się domyśliłeś, dziwką. I jestem zupełnie sama. Nawet córka o mnie zapomniała. - Wciągnęła głęboko powietrze. - Wybacz. Wrócę teraz do swojego pokoju. Santos spoglądał za nią ze ściśniętym gardłem. Zranił ją z pełną świadomością. Dlatego że ją lubił i dlatego że bał się do niej przywiązać. Zranił ją, a przy okazji i siebie. Chciał ją zrazić, odstręczyć, uznał, że taki sposób będzie najlepszy. Teraz zbierało mu się na płacz. Była dla niego zawsze taka dobra, serdeczna. Przyjęła go pod swój dach, dała mu pracę, schronienie i jedzenie. Niczego od niego nie oczekiwała poza tym, żeby wywiązywał się ze swoich, w gruncie rzeczy symbolicznych, obowiązków.