Tymczasem nie mogąc dotrzeć do niej, posłużył się Philipem i w ten sposób jej dosięgną!.
Z każdą chwilą była bardziej wzburzona. Jak mogła nie dostrzec, co się wokół niej dzieje? Nie przygotować się na nadchodzący atak? Słaby, bezwolny Philip był idealnym celem. Od rozmowy w bibliotece minął tydzień. Hope zdążyła w tym czasie przeprowadzić kilka dyskretnych rozmów telefonicznych: zadzwoniła do banku, do księgowego, który prowadził buchalterie hotelu, i do przyjaciółki pracującej w nieruchomościach. Wszystko, co usłyszała od Philipa, okazało się prawdą. Tkwili po uszy w długach. Idiotka. Była taka głupia. Łatwowierna. Nigdy nie wtrącała się do spraw finansowych, pozostawiając je całkowicie w gestii Philipa. Tamtego wieczoru w bibliotece próbowała wskazać mu wyjście z sytuacji, ale się spóźniła. Philip odwrócił się od niej, zostawił ją na klęczkach. Na pośmiewisko Bestii. Zatrzymała się i otrząsnęła ze wstrętem. Musi się opanować, musi być silna. Musi znaleźć rozwiązanie. Zbyt wiele wysiłku włożyła w zdobycie obecnej pozycji, by teraz ją stracić. Wystarczy, że rozejdą się pogłoski o ich zadłużeniu i w jednej chwili zostanie wykluczona z kręgu nowoorleańskiej elity. Już słyszała te poszeptywania. Przestaną napływać zaproszenia na przyjęcia, przestanie zasiadać w przydających towarzyskiego prestiżu komitetach, zamkną się przed nią drzwi powszechnie szanowanych domów, wszyscy odwrócą się od niej plecami. Znajdzie się znowu na marginesie, jak przed laty. Nie, już nigdy. Nie dopuści do tego, nie da się zepchnąć. Za oknami zawodził wiatr. Hope otworzyła drzwi balkonowe i wyszła na zewnątrz, w chłodną noc. Spojrzała w niebo zaciągnięte ciężkimi, zwiastującymi burzę chmurami, oparła się o balustradę. Wiatr targał jej włosy, rozwiewał poły szlafroka, opinał koszulę wokół ciała. Wychyliła się tak mocno, że poczuła zawrót głowy. Basen kąpielowy, usytuowany niemal wprost pod balkonem, ciągnął ją w dół. Cień porywał w górę. Unosił wysoko, ku mrocznemu niebu. Gałęzie smagały jej twarz, zaczepiały o włosy. Przed oczami załopotały skrzydła wielkiego ptaka w locie. Ujrzała matkę - ciemne widmo otoczone złocistą poświatą. Chmury rozstąpiły się na moment, wyjrzał księżyc, opromieniając niematerialną postać. Hope wpatrywała się nią zafascynowana i przejęta zgrozą. Wyciągnęła dłoń, by zagarnąć złoty blask. A z nim to, co mroczne. Wylądowała z powrotem na balkonie. Była znowu w swoim domu, w realnym świecie. Strach zapierał jej dech w piersiach, nadal przechylała się przez balustradę. Wystarczyło, by wychyliła się jeszcze trochę, a runie w dół. Zginie. Wyprostowała się powoli, oderwała palce od poręczy i cofnęła o krok. Bezpieczna we wnętrzu sypialni, zatrzasnęła za sobą drzwi balkonowe, zamknęła na klucz i osunęła się na podłogę. Podciągnęła kolana pod brodę. Oplotła nogi rękami i skuliła się, drżąc na całym ciele. Uspokoiła się dopiero po kilku minutach. Choć przed oczami miała jeszcze obraz mrocznej zjawy otoczonej złocistą aureolą, lęk ustąpił i przyszło odprężenie. Odprężenie i jasność umysłu. Wiedziała już, co ma robić. Odpowiedź nasuwała się sama. Matka da jej pieniądze. Chociaż są naznaczone grzechem, należą wszak do niej, są jej legatem, jej posagiem. Jak Ciemność i Cień. Zapomni o nienawiści, o dumie i pojedzie do matki. Zrobi wszystko, ale nie da się zepchnąć ponownie na margines. Wstała i podeszła do telefonu. Przez lata śledziła, co dzieje się z Lily Pierron. Wiedziała, że pięć miesięcy wcześniej matka i chłopak, który u niej mieszkał, przenieśli się do miasta i wynajęli mieszkanie w Dzielnicy Francuskiej. Odszukała numer telefonu. Usłyszała w słuchawce głos matki. Wykorzystując jej zdumienie, zaczęła mówić głosem bezradnego, zagubionego dziecka. Obiecywała niezobowiązująco, że zaczną się widywać, kiedy tylko ureguluje swoje sprawy, przyrzekała spłacić dług, jako zabezpieczenie długu proponowała obligacje. Tak jak przewidywała, matka zgodziła się udzielić pożyczki. Prosiła tylko o trochę czasu - by zgromadzić potrzebną sumę, będzie musiała zlikwidować prawie wszystkie swoje aktywa, zostanie jej tylko dom przy River Road i pieniądze na życie. Hope z uśmiechem odłożyła słuchawkę. We wtorek chłopiec przyniesie do hotelu pierwszą ratę pożyczki. Lily przyrzekła, że nie powie mu, co ani komu dostarcza. Nikomu też nie zdradzi, jaki układ zawarła z córką. St. Charles zostanie uratowany, podobnie dom, zbiory sztuki i towarzyska pozycja Hope. A Philip na zawsze pozostanie jej dłużnikiem. Hope odrzuciła głowę i zaśmiała się w głos. Raz jeszcze pokonała Ciemności. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Santos stał w holu St. Charles i rozglądał się z nabożnym podziwem po wnętrzu. Nigdy w życiu nie widział nic równie wspaniałego. Dotąd znal tylko zbytek domu Lily i podupadające piękno Dzielnicy Francuskiej. Tymczasem Hotel St. Charles miał w sobie dyskretną elegancję i klasę, był dystyngowany. Boazerie błyszczały delikatnie, połyskiwały mosiądze, personel poruszał się bezszelestnie. Czuło się tutaj wielkie pieniądze, spatynowane tradycją wielu pokoleń. Santos o jednym i drugim nie miał pojęcia. Spoglądał na mrowiących się wokół ludzi, na kobiety popijające herbatę na tarasie, na portierów i objuczonych torbami z zakupami boyów. Od wszystkich bił blask, skrzyły się upierścienione dłonie dam, nadgarstki i mankiety panów. Nieskazitelny tłum. Na tym polega prawdziwa zamożność, pomyślał. Bogactwo, które daje władzę. Wiedział, że nie ma tu czego szukać. On, biedak i mieszaniec, syn dziwki z Dzielnicy Francuskiej, który z trudem zdobył maturę. I to w dodatku w szkole publicznej. Słyszał to w protekcjonalnym: „W czym mogę pomóc?” portiera, widział w podejrzliwym spojrzeniu recepcjonistki. Goście hotelowi omijali go szerokim łukiem, jakby bali się splamienia zbyt bliskim kontaktem. Ciekawe, czy okazywaliby mu trochę szacunku, gdyby był gliniarzem. Rozbawiony, pokręcił głową. Nie, co najwyżej udawaliby. Nie musieli aż tak bardzo strzec swojego świata, nie miał zamiaru wdzierać się do niego, nie chciał przynależeć do tego zadbanego, plastykowego, białoskórego tłumu, dzielić idiotycznych obaw tych ludzi i ich nieuzasadnionych uprzedzeń. Podszedł do windy, nacisnął guzik. Lily też nie należała do tego świata, aczkolwiek jej klienci pochodzili z podobnych sfer. Jakie jednak interesy mogły łączyć Lily z panią St.Germaine? Sięgnął do kieszeni, w której miał kopertę. Dostał ją dzisiaj rano z wyraźnym poleceniem oddania do rąk własnych pani Hope St. Germaine. Czy to możliwe, żeby tamta pracowała dla Lily? Była jedną z jej dziewcząt? Mało prawdopodobne. Z opowieści Lily wynikało, że dwa jakże odmienne światy spotykają się w punkcie wymiany rozkoszy na zysk, ale poza tym nie mają ze sobą nic wspólnego. Nikt nigdy, jak Lily sięgała pamięcią, nie „wybawił” żadnej z dziewczyn. Owszem, prostytutki dorabiały się, zaczynały nowe życie, stawały się szanowanymi kobietami, ale między bajki należało włożyć, co w istocie było bajką - historię Kopciuszka. Kim zatem była pani St.Germaine? Kiedy zadał to pytanie, Lily powiedziała, że starą znajomą, a w kopercie są prywatne listy sprzed lat, nic ważnego. Nie uwierzył jej. Nigdy nie widział Lily tak zdenerwowanej, podnieconej niczym pensjonarka. Rumieniła się, wyłamywała palce, to podekscytowana, to znowu wzburzona. Wspomniał, że dziwnie się zachowuje, a ona na niego fuknęła: wymysły. A przecież nigdy wcześniej nie widział jej w takim stanie. Coś przed nim ukrywała. Otworzyły się drzwi windy, Santos wsiadł do kabiny i nacisnął guzik na drugie piętro. Drzwi zaczęły się zamykać. - Chwila! Przytrzymaj drzwi! Do kabiny wpadła zadyszana dziewczyna, odgarnęła ze śmiechem włosy z czoła. - Dzięki. Te staruszki tak wolno jeżdżą, że musiałabym całe wieki czekać na następną. Odpowiedział uśmiechem, speszony nieco wrażeniem, jakie wywarła na nim jej zjawiskowa uroda. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie widział równie pięknej istoty. Za młoda dla mnie, pomyślał, zerkając na szkolny mundurek. - Nie ma sprawy. Które? - Piąte. - Przechyliła lekko głowę i zmierzyła go bezczelnym, pełnym zainteresowania wzrokiem. - Nienawidzę czekać, a ty? - Zależy - mruknął z lekkim uśmieszkiem. - Od czego? - Na co czekam. Odrzuciła włosy na ramiona. - Aha, to ten model. Rozbawiony ściągnął brwi. Panna flirciarka? Nie miał nic przeciwko temu. - Który mianowicie? Wygładziła fałdy plisowanej szkockiej spódnicy. - Wierzysz, że w życiu warto czekać.